2010-09-07

thé à la rose... et la vie en rose


Dzis dotarlam do domu na tyle pozno, iz ucieszyl mnie fakt pozostalego spagetti z wczoraj, i oddalona wizja "bezposredniego przymusu" gotowania. Bo gotowanie ma sprawiac przyjemnosc, ma dawac satysfakcje i poczucie dzielenia waznych momentow z innymi, ma ubogacac i dawac radosc obdarowywania i dzielenia sie... ma byc tajemnicza podroza wglab swiata smakow, aromatow, konsystencji, cierpkosci, barw... ma byc czyms absolutnie z m y s l o w y m!
Fizjologiczna potrzeba konsumpcji powinna byc zatem zaspokojona najprostsza forma produktu spozywczego, ktorego wartosc odzywcza i smakowo-olfaktoryczna sa kompromisem wobec oszczedzonego w ten sposob zyciowego czasu.
Dlatego momenty w kuchni (nieczeste, jakby sie zdawalo z formy bloga), sa  przeze mnie kontemplowane (uwielbiam gapic sie w piekarnik z ciastem w srodku... potrafie tak zadumac sie na pare dobrych chwil...wybudzona dzwiekiem minutnika) i celebrowane, razem z Moim Spiochem.
Mam szczescie, ze Moj gotuje nieprzymuszenie i do tego wychodzi mu to fantastycznie...  Moze niedlugo jakis przepis z jego dokonan kulinarnych przemyce i podziele sie nim z Wami :)

A zatem zmeczona wrocilam do domu (wracam do watku glownego, bo potrafie ODWATKOWAC skutecznie kazda historie...), i po postnej acz pokrzepiającej konsumpcji odgrzanego dania glownego z wczoraj, pojawila sie ochota na mala pieszczote... na delikatna slodycz... na cos wlasnie ekstrymalnie zmysłowego... na coś, co przypomina mi wakacje spędzane w dzieciństwie na wsi, gdzie suszyło się plastry jabłek na piecu, suszki na strychu, a w ganku na gazetach... p ł a t k i   r ó ż...
Delikatne, bladorozowe, obezwladniajace swym rozanym zapachem.
I jeszcze bardziej zmyslowe w naparze... infuzji.

Platkow babcia juz nie suszy, ale smak i zapach tego wspomnienia pozostal. Co wiecej, zrealizowal sie dzieki podrozy do Maroka. Bo na jednym z tamtejszych targow znalazlam kosze po brzegi wypelnione rozanymi paczkami, prawdziwy skarb na wage zlota. Na wage wspomnien. 
Róże maja nawet swoje swieto, majowy "festival de la rose" w Kelaat M'gouna niedaleko Ouarzazate na poludniu Maroka. Nie dane mi bylo doswiadczyc osobiscie... moze w przyszlym roku sie uda (dodaje do mojej przydlugiej TO DO LIST).
W tamtejszej tradycji ofiarowywane paczki suszonych róż sa symbolem przyjemnosci, radosci i milosci. Ich aromat, poprzez wypelnianie naszej zewnetrzej przestrzeni zyciowej swoja moca, ma wplywac na nasze "état d'esprit".
Prosta regula calej aromatoteraputycznej alchemii. 
Ale czy ktos smakowal juz aromatoterapie "per os"?

Eksperyment odswiezyl moc moich wspomnien... intensywne doznanie déjà vu-déjà bu :)
Polecam, jesli tylko okazja nabycia platkow roz lub rozanej mieszanki Wam sie nadazy.

Ja zaparzam moje drogocenne paczki roz wraz z zielona chinska herbata. Pare krysztalkow cukru i... odplywam w Kraine Czarow!!!


Do zobaczenia po powrocie z Krainy...

P.S. W jednej z warszawskich herbaciarni natknelam sie na rozana herbatke. Nie pamietam adresu, ale daje nadzieje ze zdobywalna jest :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę...