2010-09-09

to, czego nie potrafię sobie odmówić... o małych grzeszkach kulinarnych część pierwsza

Po pierwszym pobycie we Francji, kiedy to jeszcze sfera gastronomiczna w Polsce była w powijakach i powoli powstawały bary i restauracje z kuchniami świata, dokonała się pierwsza z moich miłości.
Obecnie, w erze kompletnego kosmopolityzmu, można dostać to i owo w przysłowiowej "koziej wólce". Nie ma już emocji poszukiwania, czekania na specjalna okazje,... (ogólno)dostępność wymazała ten czynnik skutecznie.
Z drugim grzeszkiem ma się rzecz podobnie. Z tą jednak różnicą, że rangą należy zaliczyć do grzechów ciężkich kulinarnych, zarówno w kontekście zmysłowości, mej łakomczości i głębokiej słabości, jak i kaloryczności.
Z tą dostępnością tez nie jest tak łatwo, nawet w samej Francji dostać dobrej jakości produkt wiąże się z czekaniem na odpowiedni okres w roku, lub tez wyprawa do źródła... do wytwórcy.
I cena grzeszków tez jest znacząca... oj drogie mi są moje grzeszki :)

Jest jeszcze parę niewinnych słabości, po których stosy brzęczących butelek segreguje skrupulatnie, pomimo sceptycyzmu ekologicznego Mojego... No bo jak tu odmówić lampki Sauterne czy Monbazillac w towarzystwie fig czy serów, czy tez St Emilion z pieczoną jagnięciną ... ehhh


Zatem, pierwszy grzech i słabość ma tkliwa, to sashimi saumon. W ogóle koncepcja surowej ryby, połączonej ze śnieżnobiałym ryżem, octem ryżowym, chrzanowym wasabi i marynowanym imbirem... ja poddaje się.
Japończycy i tak juz w moich oczach mieli status narodu genialnego, tutaj jednak dokonali kwintesencji wszystkiego. Sushi, sashimi, maki, brochettes i salatke z bialej kapusty moglabym jesc codziennie. Na szczescie okazja przydaza sie rzadziej, dzieki temu japonska kuchnia nie potrafi mi sie znudzic ani opustoszyc komlpetnie mojego "portfeuille". Po zupie miso rozpoznaje jakosc restauracji, potem przychodzi czas na degustacje ryby. Krucha, miesista, rozplywajaca sie w ustach... juz mam ochote wyleciec do jednej z najlepszych restaurant japonais ktora mam naprzeciw, rzut beretem... pokusa jest strasznie silna. Ale...

Pokosiłam się jednak na drugi z moich grzechów. Pokutować będę, jeszcze nie wiem jak... na jogging dziś za mokro. Dwa grube plastry foie gras... z lampka Floc de Gascogne. Do tego tylko muśnięcie konfitury figowej. Bo w tym miejscu muszę zaznaczyć swoja polskość i uwielbienie prostoty, pszasności, czystego nie zaburzonego smaku... nie lubię jak podają foie gras  na ciepło, zapiekanej, nawet wyleżałej w temperaturze pokojowej. Najbardziej smakuje prosto z lodówki, kiedy smak rozwija się preludyjnie dopiero w ustach, na pięciolinii  kromki razowego chleba, a wszystko zwarte na koniec kluczem odrobiny białego słodkiego aperitifu... symfonia rozkoszy.

I jak przy wszystkich specyfikach tego typu, albo kochamy, albo zapominamy.
Moje największe emocjonalne rozczarowanie to import foie gras do rodzinnego domu. Bożonarodzeniowy czas spotkań, dzielenia się, spędzenia razem czasu przy okrągłym stole, celebrowania jednym słowem. I oto wyrok, zbiorowe orzeczenie, iż pasztetów mamy wystarczająco dużo w Polsce, iż nie wart ceny... a w ogóle to co to za historia z tuczeniem kaczek i gęsi. Pozostało mi samej, niezrozumianej, delektować się moim zdobycznym (pozytywny aspekt historii) "pasztetem".

Dziś było zatem po królewsku, jutro będzie postnie. Jak co piątek, ryba, już tradycyjnie. Ale czuje, że przy niej tez pogrzeszę... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę...